Dzisiejszy dzień był szalenie interesujący. Znajoma Dannego- Laura poprosiła mnie, żebym pojechała z nią do szpitala, w którym pracuje, bo leży tam chłopak, Polak, który miał wypadek, który spowodował obrzęk mózgu. Miała nadzieję, że może jak do niego pomówię trochę po polsku to go postymuluje.
Ściągnęłam Mikołajka na Kindla, bo to książka dobra dla wszystkich i pojechałam.
Rzeczywiście, wydaje się, że Jarek cieszył się słysząc polski. Śmiał się w zabawnych momentach, więc można domniemywać, że rozumie. Postaram się tam podjeżdżać co jakieś dwa tygodnie, może mu będzie miło. To w ogóle smutna historia, chłopak skończył Sorbonę i przyjechał do Barcelony na wymianę albo na kurs hiszpańskiego. Po jakiejś imprezie wracał pijany do domu, przewrócił się, uderzył głową o chodnik i teraz tak leży w szpitalu od trzech lat. Całkiem sam, z dala od rodziny.
Korzystając z wizyty w Barcelonie, umówiłam się z koleżankami- Irene z Włoch i portugalką Raquel.
Wróciła dzisiaj też Luchi z rodziną z Niemiec, więc Rafał miał ją odebrać. Jednak było by na pewno łatwiej, gdyby napisała nam, o której wraca, a nie dzwoniła do mnie (kiedy byłam w BCN) radośnie, że jest już na lotnisku i czeka. Biedny Rafał nie tylko zniósł to dzielnie, ale nawet skarmił ich ravioli, żeby mogli odpocząć. Mam wrażenie, że codziennie kogoś karmimy ostatnio. Nawet wczoraj przypadła moja kolej robienia chłopakom obiadu do Obra Social.